poniedziałek, 11 stycznia 2016

Tom Ford Cocoa Mirage - pierwsze wrażenia



Dopiero co odebrałam paczkę od kuriera... Pachnie jeszcze nowością ;) I zerka na mnie leżąc obok niecierpliwie czekając aż wykonam nią pierwszy makiaż... Paletka Toma Forda Cocoa Mirage. Rzekomo jak spróbujesz jednej to masz ochotę jedynie na więcej. Symbol jakości i luksusu oraz, nie bójmy się tego słowa, próżności. 

Mam dużo neutralnych paletek, ale -30% w Douglasie... Nie mogłam pozostać obojętna, zwłaszcza, że od dłuższego czasu mi się ciutkę mażyła. W tym samym czasie w podobnej cenie mogłam kupić nową paletkę Urban Decay stworzoną we współpracy z Gwen Stefani. Lubię UD, a cienie w paletce Gwen by mi zdecydowanie przypadły do gustu (i na pewno by się nie zmarnowały), ale ... serce nie sługa ;)

Już po samym wyglądzie opakowania zewnętrznego widać przywiązanie do szczegółów. Abyśmy się poczuły jeszcze bardziej "wyjątkowe" w środku oprócz samej paletki znajdziemy brązowe, materiałowe etui do jej przechowywania. Taki dodatkowy gadżecik... Na pewno przydaje się do przecierania odcisków paluchów z samej paletki. 


Wygląd paletki nie rozczarowuje (oprócz tych nieszczęsnych śladów po paluchach). Eleganckie, nienachalne pudełeczko zamykane magnetycznie ze złotym akcentem. Niby nic szczególnego, ale z drugiej strony widać "wyższą półkę".


W środku cienie zabezpieczone sa przezroczystym plastikiem. Jeżeli ktoś jest fanem paletek z nazwami cieni to w tym przypadku się rozczaruje. Przynajmniej Tom Ford jest konsekwetny - liczy się prostota i elegancja, a nie wymyślne nazwy cieni. Zresztą, jakoś logo zamiast nazwy cienia bardziej mi tutaj pasuje. Zachowano w ten sposób efekt symetrii.



Paletka ma spore lusterko (zaskakujący były jego brak) oraz dwa pendelko-pacynki. Pędzelek wydaję się całkiem miękki, pacynki... no nie pasują mi do TF. Wolałabym większe cienie. Taki badziew, ale na pewno znajdą się i amatorki takiego gadżetu.

A teraz cienie. Cztery duże: trzy matowe oraz jeden o wykończeniu satynowym/połyskującym o łącznej gramaturze 10 gram. Całkiem sporo. Zwłaszcza, że paletka ABH Self-Made ma identyczną gramaturę wszystkich cieni, a niby wygląda na znacznie bardziej pojemną.

Zbliżenie na cienie:


Oraz swatche:


Cienie mają bardzo przyjemną konsystencję (masełkową) oraz bardzo dobrą pigmentację. Poniżej możecie znaleźć porównanie cienia beżowego oraz ciemniejszego matowego brązu do cieni z paletki MUR Naked Underneath z poprzedniego postu. O ile pigmentacja beżowego cienia jest porównywalna (widać jedynie różnicę w odcieniu) to w przypadku cienia brązowego różnica jest kolosalna. 


Od lewej: Free (MUR) oraz TF

Od lewej: TF oraz Covered (MUR)
Czy warto ją kupić? Jeszcze nie mogę powiedzieć. Na pewno wstawię update jak pożądnie ją przetestuje. 

Zapraszam do komentarzy poniżej.

Dzięki.

M.

Makeup Revolution Naked Underneath - wszechstronna i niedoceniana


Zacznę od tego, że nie pałam miłością do marki Makeup Revolution. Po pierwszym zachłyśnieciu się wieloma "znakomitymi produktami w niskich cenach", wypuściłam dalej w świat dwie paletki cieni i jedną paletę rozświetlaczy (paleta jest idealna dla osób nie mających ciężkiego łabska przy nakładaniu rozświetlacza, bo pigmentacja aż powala; prawdopodobnie udało mi się uszkodzić wzrok kilku osób moim "wewnętrznym" blaskiem po ich nałożeniu). Z jednej strony produkty tej firmy są naprawdę dobre jak za swoją cenę. Z drugiej, jakoś zapominam o tym, że mam je w kosmetyczce przy robieniu codziennego makijażu. Syndrom, wszystko super, ale...
Od razu uprzedzam, w przypadku paletki Makeup Revolution Naked Underneath nie odkryłam nowej teorii powstania ludzkości. Jeżeli spodziewacie się, że ta akurat paletka będzie jakości cieni ABH, to się rozczarujecie. Cienie trzymają jakość... MUR. Część jest lepiej napigmentowana, pozostałe gorzej. Wydają się pudrowe i suche oraz potrzebują dobrej bazy aby się utrzymać (mam głęboko osadzone oczy i dużo cieni roluje mi się na powiekach). Ale jak dla mnie jest jedną z bardziej wszechstronnych i lepszych paletek do makijażu za rozsądną cenę. Słowo "makijaż" jest tu użyte celowo, o czym dalej :)



Pewnie zastanawiacie się czemu w ogóle ją kupiłam? Uwierzcie mi, nie ze względu na futerkowe opakowanie z wielkim kryształowym serduchem na środku (w sumie to jest tak tandetne, że aż ładne:D). Byłam w stanie szału zakupowego MUR i przeglądając ich ofertę to zestawienie kolorystyczne mnie zaispirywało. Głównie ciepła tonacja z domieszką chłodnych odcieni, matowe brązy i beże, połyskujące rudości, odcienie szampańskie i złota, czerń. Po prostu bardzo dobra paletka na codzień. 

Niestety, na długi czas wylądowała w kącie. Jej możliwości odkryłam, gdy wziełam ją ze sobą na tygodniowy wyjazd na zasadzie: "Kurzy się na półce, jak się zniszczy w podróży to mi nie będzie żal". Początkowo miałam problem z rolowaniem się ich na powiece (miałam ze sobą bazę z NYXa - również średnia półka). Jak znalazłam jednak na nie sposób (przypudrować bazę beżowym matowym cieniem), to nagle mnie olśniło. Coś fajnego dawało się za jej pomocą wyczarować. I utrzymywało się cały dzień (dla mnie szok;)). Do tego z lenistwa zaczełam kombinować jakby tu wykorzystać te cienie do pozostałych części makijażu i nagle nie potrzebowałam dodatkowego rozświetlacza, czarnej kredki i cienia do brwi - wszystko łatwo szybko i przyjemnie mogłam załatwić dzięki jedynie tej paletce...

Trochę technikaliów:
1. Cena paletki kształtuje się na poziomie 30-40 zł zależnie od sklepu/promocji. Tutaj macie linka do promocyjnej ceny na Cocolita.pl:
2. Opakowanie jest plastikowe, całkiem wytrzymałe z dużym lusterkim w środku.
2. W paletce mamy łącznie 16 cieni w tym 2 o podwójnej gramaturze (jasny matowy beż oraz szampański rozświetlacz - dwa najbardziej przydatne), 6 matowych, 1 nieśmiały duochrome , 1 z drobinkami (oczywiście trudno jest się nie upaskudzić cała tymi drobinkami w trakcie makijażu) i pozostałe 8 perłowo-metalicznych.
3. Nazwy cieni napisane są na foliowej zakładce (która tylko człowieka irytuje).
4. Do paletki dołączona jest dwustronna pacynka (ja swoją oddam mamie bo je lubi).



A teraz trochę o cieniach...



Idąc od góry, mamy duży matowy cień Free o żółtawej barwie o bardzo przyzwoitej pigmentacji. Dobrze nadaje się jako cień do przypudrowania bazy. W tym momencie stwierdziłam, że warto sprawdzić jak będzie się zachowywał jako puder pod oczy... (dam Wam znać, jeżeli Was to interesuje choć na pierwszy rzut oka może być zbyt suchy). Następnie mamy "nieśmiały" duochrome Stroke - srebrny wpadający w róż. Kompletnie inaczej wygląda na powiece niż w opakowaniu. Dalej jest brązowy Reveal (również inaczej wygląda niż w opakowaniu), Meow - bordo z drobinkami oraz Darkness - matowa czerń, do zrobienia kreski wystarcza, ale nie jest najlepszą czernią ever.. 

Od lewej: Free, Stroke, Reveal, Meow, Darkness


Od lewej: Love, Hidden, 2004, Glory, 1970, After Hours

W drugim rzędzie mamy dwa identyczne rudzielce o perłowym wykończeniu: Love & Glory - na swatchach poniżej wyglądają tak samo jednak ciutkę się różnią (na dole postu jest ich porównanie). Po cieniu Love (chwilowo moim ulubionym do nakładania na całą powiekę) mamy Hidden - matowy szary cień przełamany brązem. Fajnie się sprawdza do delikatnego podkreślenia brwi. Następnie mamy złoty 2004, wcześniej wspomniany Glory, srebny 1970 oraz metaliczno-granatowy After Hours (zreszta bardzo ładny).

Ostatni rząd rozpoczynamy dwoma matowymi cieniami bardzo dobrze nadającymi się jako cienie przejściowe (w załamanie powieki): Attention (chłodny delikatny brąz) oraz Seeking (ciepły delikatny brąz przełamany pomarańczem). Niestety te dwa maty oraz czerń było najciężej zeswatchować (pigmentacja mogłaby być znacznie lepsza), ale na powiekach spisują się całkiem ok. Attention ma na tyle ciekawy odcień, że jakby się uprzeć to mógłby posłużyć do konturowania twarzy (pisząc tego posta dostałam wiele dodatkowej inspiracji;)). W dalszej kolejności mamy matowy brąz Covered, brązowo-perłowy Missile oraz na koniec Wonderous idealnie nadający się jako rozświetlacz na kości policzkowe (uprzedzając wątpliwości, 2004 jest bardziej złoty).

Od lewej: Attention, Seeking, Covered, Missile, Wonderous
Cień Wonderous skojarzył mi się z Mary Lou Minazer (The Balm) jednak Wonderous jest bardziej brzoskwiniowy i delikatnie trącający różowym podtonem, 2004 jest bardziej złoty.

Od lewe: Mary Lou, Wonderous, 2004
Oraz poniżej porówanie rudzielców:

Od lewej: Love, Glory (bardziej brązowy), Missile

Podsumowując, Makeup Revolution Naked Underneath to naprawdę fajna paletka do makijażu za rozsądną cenę, która powinna bardziej zaistnieć w makijażowym świecie. Sięgam po nią codziennie od prawie 3 tygodni i cieszę się, że jednak odkopałam ją z zakamarków mojej toaletki. 

Dajcie znać co myślicie:) I dzięki za dotarcie do końca postu.

Kilka jeszcze zbliżeń na koniec.